...czyli niezbędny dodatek do kolorowych, pachnących i pysznych wypraw.

poniedziałek, 17 marca 2014

Wyspy Bretanii: Sein








     Niedawno postanowiłam zrobić Olivierowi niespodziankę na naszą pierwszą rocznicę ślubu i zarezerwowałam bilety na wyspę Sein. Nieczęsto się zdarza, żebyśmy jakieś miejsce w Bretanii poznawali razem, do tego od czasu gdy Olivier zaczął pracę na wyspie Batz i Ouessant, intrygują nas one bardziej niż wcześniej. Odkąd pracuję w biurze turystycznym, mój weekend wypada w poniedziałek – na ten właśnie dzień zapowiadali najgorszą pogodę od dłuższego czasu. Nie przejęłam się tym szczególnie, bo na wyspach jest często lepsza aura niż na kontynencie. Poniżej możecie zobaczyć, jaka pogoda przywitała nas w porcie (Audierne), z którego odpływał statek.







      Po wejściu na pokład, zajęliśmy miejsca na zewnątrz- chwilę się zastanawiałam, gdzie najlepiej usiąść i z pomocą przyszedł mi mąż. Doradził siedzenia tuż za kabiną kapitana z uwagi na osłonę przed wiatrem. Wiele miejsc na zewnątrz było zajętych, ruszyliśmy i… zaledwie chwilę później statek zaczął mocno się kołysać a osoby siedzące z brzegu zostały zroszone morską pianą. Pasażerom mina nieco zrzedła, ale wciąż siedzieli na miejscu. Po chwili fale zaczęły rozbryzgiwać się na pokładzie…to był prawdziwy morski prysznic! Dla nas trochę słabszy niż dla reszty, ale też byliśmy trochę zmoczeni. Większość osób przesiadła się do środkowego rzędu i, dwa kolejne zroszenia później, wszyscy jak jeden mąż chwiejnym krokiem zeszli schronić się do kajuty. Dla Oliviera ta scena była atrakcją poranka! Ja także dostrzegłam jej komizm, ale że sama kurczowo trzymałam się siedzenia, nie śmiałam się z innych. Rodzina siedząca obok nas podsumowała to tak: „Jeśli było sześć miejsc, które trzeba było dziś zająć, to były to właśnie nasze!”.










     Dosłownie dwie minuty po tym, jak wszyscy w panice zeszli po schodach, statek wciąż się kołysał, ale już bez „efektów ubocznych”. Nikt nie odważył się jednak wrócić, a prawda jest taka, że większość osób wewnątrz czuje się gorzej. Pierwszy raz miałam okazję płynąć po wzburzonym morzu (i choć zdaniem Oliviera: „to jeszcze nic”, dla mnie to już było coś!) – towarzyszyły temu niezapomniane wrażenia. Niestety nie dałam rady zrobić zdjęć- aparat dla bezpieczeństwa został schowany w kajucie. Warunki atmosferyczne, a co za tym idzie, krajobrazy, zmieniały się wiele razy podczas naszej, zaledwie godzinnej, podróży. Widok potrafił być diametralnie różny po lewej i prawej stronie statku. W pewnym momencie otoczyła nas znienacka bardzo gęsta mgła, ale ostatecznie dopłynęliśmy do wyspy skąpanej w słońcu. Potem się nieco zachmurzyło i na zachodniej stronie wyspy, dokąd się najpierw udaliśmy, mocno wiało. Widoki były mimo wszystko piękne.








     Dotarliśmy do latarni, gdzie okazało się, ze nie mamy drobnych na bilet (uroki płacenia wszędzie kartą!). Na szczęście na wyspie nigdzie nie jest daleko, postanowiliśmy więc po prostu wrócić do „centrum”, by znaleźć bankomat. Ostrzeżono nas, że z wypłaceniem pieniędzy może być problem. Faktycznie: żadnego wolnostojącego bankomatu a agencje bankowe zamknięte, bo to przecież poniedzialek. Wychodząc z banku, Olivier natknął się na znajomą! Poratowała nas (dzięki niej zobaczycie zdjęcia z latarni!) a my mamy nauczkę, by zawsze sprawdzać, czy jakieś drobne są w kieszeni. Swoją drogą, „centrum” wyspy niezwykle nas urzekło – wąskie uliczki, kolorowe domy, mnóstwo kwiatów.













     W międzyczasie pogoda zrobiła się idealna, rozłożyliśmy się więc na plaży. Mimo odpływu, było bardzo przyjemnie – w dodatku byliśmy na piasku sami.











      Wróciliśmy pod latarnię, ale to nie był koniec perypetii- tuż przed wejściem wysiadła mi bateria w aparacie. Wzięłam ze sobą ładowarkę, obawiając się, że może to nastąpić i poprosiłam pana pilnującego wejścia, czy mogę ją podłączyć. Musiał mieć ze mnie niezły ubaw, gdy po jakimś kwadransie zeszłam nad dół, by wspiąć się ponownie po 250 schodach, tym razem z aparatem. Czego się nie robi dla czytelników bloga! ;)









       Po zejściu z latarni udaliśmy się w nieco bardziej „dzikie” zakątki wyspy, gdzie cieszyliśmy się spokojem i pięknymi widokami.








      Po powrocie do miasteczka zastaliśmy odpływ. W ciągu kilku godzin widoki zmieniły się nie do poznania, mieliśmy wrażenie, że odkrywamy wszystko na nowo. Woda podpływała aż do murów, panował sielski wakacyjny klimat. Siedząc ze szklanką piwa w dłoni na kawiarnianym ogródku, nie mieliśmy ochoty wracać…







       Powrót odbył się przy spokojnym jak jezioro oceanie, słońce wciąż mocno świeciło, mimo wieczorowej pory. „Nuda”, zdaniem Oliviera, ja z kolei cieszyłam się, mogąc sfotografować La Pointe du Raz, czyli najdalej wysunięty na zachód przylądek nazywany „le bout du monde” (kraniec świata) i zobaczyć z bliska jedną z najpiękniejszych latarni morskich Bretanii. Droga Wyspo Sein, z chęcią odwiedzimy cię ponownie!





Katarzyna Tirilly








2 komentarze:

  1. piekne zdjecia uwielbiam przyrode we fracji ich malutkie uliczki i ten klimat! slicznie :D

    OdpowiedzUsuń
  2. Smacznie zdjęcia.A co, blog umarł?

    OdpowiedzUsuń

Po przeczytaniu zostaw po sobie ślad. Napisz komentarz!